Strony

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Jesteś tym, jak jesz

Urban Dictionary definiuje „food porn” jako bliskie, intensywnie soczyste fotografie jedzenia pojawiające się w reklamach. W naszym kraju nadal z taką estetyką mamy do czynienia raczej w przestrzeni Internetu niż w reklamie telewizyjnej czy prasowej. #foodporn jest jednym z najpopularniejszych hashtagów na polskim Instagramie (w statystykach międzynarodowych nadal dominuje po prostu #food – miejsce 20.). Za sprawą tego portalu termin „food porn” przestał funkcjonować w swoim pierwotnym znaczeniu. Obecnie znaczy tyle, co „jedzenie, na które chcemy patrzeć, z którym chcemy się obnosić i którym chcemy się ekscytować”. To, co prywatne, wychodzi poza sferę domową – staje się dobrem wspólnym, należącym do wspólnoty neoplemion osiadłych w wirtualnej przestrzeni. Mało tego – jest pretekstem do imponowania otoczeniu, ponieważ każda fotografia, która ląduje na naszym Insta, może także zostać umieszczona na Facebooku, Tumblerze, Twitterze... W miejscach, które gromadzą ludzi, na których opinii nam zależy. Zdjęcia posiłków zastąpiły „wspomnienia z podróży” - zapomniany trend Naszej-Klasy.

FIKA - książka kucharska stworzona przez IKEA
Trudno ignorować tempo, w jakim rozprzestrzenia się popularność „kulinarnego porno”. Początków należy się zapewne dopatrywać w środowisku blogerów kulinarnych, pytanie tylko: kiedy pisanie o jedzeniu stało się modne? Zawsze przecież programy kulinarne cieszyły się dużą popularnością. Makłowicz od kilkunastu lat serwuje nam kwaśne żarty i łamaną angielszczyznę. Nigella Dawson i Jamie Oliver wydają książki kucharskie, które z miejsca zostają bestsellerami. Programy o naprawianiu biznesów kulinarnych zastąpiły te o naprawianiu dzieci.
Ale nie bez powodu do obowiązkowego członu „food” dołączyło „porn” - jedzenie stało się czynnikiem stymulującym przyjemność na miarę spełnienia erotycznego. Jego prezentacji towarzyszą konkretne rytuały i wymogi formalne, jest znaczącym elementem w procesie budowania swojego wizerunku i kreowania stylu życia, z jakim chcemy, aby nas wiązano. Fora skupiające internautki dzielące się przepisami na gołąbki zostały zepchnięte na dalszy plan. Wyparły je designerskie witryny, w których nierzadko tradycyjny przepis zastąpiony zostaje ilustrowaną instrukcją obsługi (jak w książce kucharskiej stworzonej przez Ikeę).


Estetyzacja ta, na szczęście, tylko w nielicznych przypadkach postępuje w kierunku form oferowanych przez ekskluzywne restauracje - te, w których danie główne mieści się w wadze 50 gramów i z pewnością nie służy zaspokajaniu głodu. Ten konkretny przemysł pornograficzny powołuje się bowiem raczej na takie hasła jak „eco”, „organic”, „vege”. Idzie nawet dalej – tu są moje ulubione deklaracje: „mięso mielone na miejscu”, „produkty od lokalnych dostawców”, „pieczywo wypiekane w zaprzyjaźnionej piekarni”. Tylko czekać, aż zacznie nam się reklamować mleko z dostawą od zaprzyjaźnionej krowy.

Nie chodzi już zatem tylko o to, co się je, ale jak się je (a także z kim, gdzie, czym i po co). Jedzenie jest nie tylko wyrazistą deklaracją stylu życia (słynne już obśmiewanie lanczyku z sushi w korpo – tę nowomowę zawdzięczamy takim stronom jak Młodzi, wykształcenii z wielkich ośrodków). Przekształciło się w jeden z najistotniejszych manifestów ideologicznych. Oczywiście większość z tych manifestów oscyluje wokół kwestii ochrony praw zwierząt. Knajpy wege chyba jeszcze nigdy nie cieszyły się w Polsce taką popularnością. Przemysł kulinarny powinien podziękować za to ruchom lewicującym (bo kto jest u nas wegetarianinem/weganinem? Albo skłoters, albo czytelnik Krytyki Politycznej ;). 
Na tym poziomie jednak „porn” staje się określeniem nieodpowiednim. Często bowiem wyeliminowanie produktów pochodzenia zwierzęcego ze swojego menu nie jest podyktowane gustem - można lubić smak mięsa/jajek/mleka i umyślnie z niego rezygnować. "Nie jem, mimo tego, że mi smakuje." Celowo odrzucona zostaje pokusa praktyk hedonistycznych. A wszechobecna estetyzacja pomaga wypełnić lukę, która powstała w miejscu doznań smakowych.


Odchodząc od kwestii ideologicznych, a wracając do doznań estetycznych – poza pięknymi fotografiami posiłków mamy także do czynienia z wprowadzaniem potraw w sferę sztuk wizualnych. Samo zajęcie się tematem kulinariów nie jest żadną nowością. Jednym z przykładów dawnych mistrzów zajmujących się malowaniem jedzenia jest Joachim Beuckelaer. W XVI wieku flamandzki artysta stworzył serię obrazów nazwaną Four Elements. W dziele tym każdemu żywiołowi podporządkowane zostały produkty spożywcze (woda – ryby, ogień – dziczyzna, ziemia – warzywa, powietrze – drób). To, co rzuca się w oczy od razu, to ekspozycja, która nie ma nic wspólnego z obrazowaniem martwej natury. Jedzenie na obrazach Beuckelaera nie jest pretekstem do sportretowania postaci ludzkich. Jest tematem samym w sobie. 
Można wręcz stwierdzić, że ludzie są tylko tłem dla tych perwersyjnych scen prezentacji kulinariów. Malarz ekscytuje się materią, fakturą i żywą tkanką prezentowanych obiektów. Są zbiorowym bohaterem artystycznej reprezentacji, posiadają osobowość i tworzona jest wokół nich historia. Mimo to odbiorca patrzy na nie ze świadomością, że są tylko składnikami posiłku. Zarówno ich prezentacja, jak i czynności, którym są poddawane, służą przemienieniu ich w posiłek. Ich przeznaczeniem jest spocząć na talerzu - ten fakt najbardziej ekscytuje malarza. 

Arcydzieła kulinarne Hannibala
Taką tendencję, czynienia z posiłków metafory perwersyjnych skłonności, dostrzec można we współczesnych serialach telewizyjnych. W produkcjach, o których mowa, mięso jest tylko mięsem – nieistotne, czy za życia należało do człowieka czy do zwierzęcia. Wyszukaną sztuką obrazowania tej metafory posługują się autorzy Hannibala. W produkcji tej zwyrodniały, psychopatyczny morderca jest artystą. Posiada zmysł, który imponuje widzowi poprzez odwołanie do sfery wyżej w hierarchii niż zwykła empatia (jak to funkcjonuje np. w Dexterze) – do poczucia estetyki. 
Twórcy serialu wykorzystują jedną z największych ludzkich słabości. Wiedzą, że lubimy patrzeć na wykwintne jedzenie, lubimy wyobrażać sobie jego smak i fantazjować o tym, że dane nam będzie go poznać. Odruchową reakcją odbiorcy jest zatem poczucie zadowolenia, lekkiej ekscytacji, osławionej "przyjemności patrzenia". Grymas zniesmaczenia na twarzy pojawia się w momencie, w którym uświadamiamy sobie, skąd pochodzą polędwiczki serwowane tak wyszukanie przez doktora Hannibala.

Ale to tylko chwila zniesmaczenia, bo przecież nie o wyrzuty sumienia chodzi. Chodzi o pożądanie, które daje nadzieję spełnienia. Nie daje jej pornografia w klasycznym znaczeniu – ona alienuje i porzuca z fantazjami dającymi się zrealizować jedynie w przestrzeni wyobraźni. Spełnienie jest tymczasowe, nie zaspokaja potrzeb długodystansowych, nie buduje więzi niezbędnych współczesnemu, wiecznie osamotnionemu człowiekowi.


"Foodporn" to słowo-klucz napędzający przemysł w starym, dobrym stylu. Sprzedając jedzenie sprzedajemy szczęście. Oferujemy to, czego pragniesz i czego potrzebujesz. Spełniamy podstawowe potrzeby. Kiedyś podstawową (sztuczną) potrzebą był samochód, do tego przekonywała potężna machina marketingu. Dzisiaj jeździmy na rowerze i szukamy jaj od kur z wolnego wybiegu. Piramida Maslowa przestała funkcjonować w swoich pierwotnym kształcie – jej części zlały się ze sobą. Jedzenie pozwala się wyróżnić, nawiązać znajomości, daje poczucie bezpieczeństwa. Przestaje być potrzebą pierwotną, której zaspokojenie pozwala myśleć o potrzebach wtórnych. Zawsze można się w tej kwestii zaspokoić lepiej, pełniej, zdrowiej, mądrzej. Żywienie wkracza w sferę racjonalności, ale oprócz schematów i liczb otacza je enigma doznań nie dających się przeliczyć.

Jedzenie jest po to, żeby zrobić nam dobrze. Naszym kubkom smakowym i zmysłom estetycznym, ale w dużym stopniu także ego. Przemysł gastronomiczny bardzo się stara, abyśmy o tym fakcie pamiętali. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz