Urban Dictionary
definiuje „food porn” jako bliskie, intensywnie soczyste
fotografie jedzenia pojawiające się w reklamach. W naszym kraju
nadal z taką estetyką mamy do czynienia raczej w przestrzeni
Internetu niż w reklamie telewizyjnej czy prasowej. #foodporn jest
jednym z najpopularniejszych hashtagów na polskim Instagramie (w
statystykach międzynarodowych nadal dominuje po prostu #food –
miejsce 20.). Za sprawą tego portalu termin „food porn” przestał
funkcjonować w swoim pierwotnym znaczeniu. Obecnie znaczy tyle, co
„jedzenie, na które chcemy patrzeć, z którym chcemy się obnosić
i którym chcemy się ekscytować”. To, co prywatne, wychodzi poza
sferę domową – staje się dobrem wspólnym, należącym do
wspólnoty neoplemion osiadłych w wirtualnej przestrzeni. Mało tego
– jest pretekstem do imponowania otoczeniu, ponieważ każda
fotografia, która ląduje na naszym Insta, może także zostać
umieszczona na Facebooku, Tumblerze, Twitterze... W miejscach, które
gromadzą ludzi, na których opinii nam zależy. Zdjęcia posiłków
zastąpiły „wspomnienia z podróży” - zapomniany trend
Naszej-Klasy.
FIKA - książka kucharska stworzona przez IKEA |
Trudno ignorować tempo,
w jakim rozprzestrzenia się popularność „kulinarnego porno”.
Początków należy się zapewne dopatrywać w środowisku blogerów
kulinarnych, pytanie tylko: kiedy pisanie o jedzeniu stało się
modne? Zawsze przecież programy kulinarne cieszyły się dużą
popularnością. Makłowicz od kilkunastu lat serwuje nam kwaśne
żarty i łamaną angielszczyznę. Nigella Dawson i Jamie Oliver
wydają książki kucharskie, które z miejsca zostają
bestsellerami. Programy o naprawianiu biznesów kulinarnych zastąpiły
te o naprawianiu dzieci.
Ale nie bez powodu do
obowiązkowego członu „food” dołączyło „porn” - jedzenie
stało się czynnikiem stymulującym przyjemność na miarę
spełnienia erotycznego. Jego prezentacji towarzyszą konkretne
rytuały i wymogi formalne, jest znaczącym elementem w procesie
budowania swojego wizerunku i kreowania stylu życia, z jakim chcemy,
aby nas wiązano. Fora skupiające internautki dzielące się
przepisami na gołąbki zostały zepchnięte na dalszy plan. Wyparły
je designerskie witryny, w których nierzadko tradycyjny przepis
zastąpiony zostaje ilustrowaną instrukcją obsługi (jak w książce
kucharskiej stworzonej przez Ikeę).
Estetyzacja ta, na
szczęście, tylko w nielicznych przypadkach postępuje w kierunku
form oferowanych przez ekskluzywne restauracje - te, w których danie
główne mieści się w wadze 50 gramów i z pewnością nie służy
zaspokajaniu głodu. Ten konkretny przemysł pornograficzny powołuje
się bowiem raczej na takie hasła jak „eco”, „organic”,
„vege”. Idzie nawet dalej – tu są moje ulubione deklaracje:
„mięso mielone na miejscu”, „produkty od lokalnych dostawców”,
„pieczywo wypiekane w zaprzyjaźnionej piekarni”. Tylko czekać, aż zacznie nam się reklamować mleko z dostawą od zaprzyjaźnionej
krowy.
Nie chodzi już zatem
tylko o to, co się je, ale jak się je (a także z kim,
gdzie, czym i po co). Jedzenie jest nie tylko wyrazistą deklaracją
stylu życia (słynne już obśmiewanie lanczyku z sushi w korpo –
tę nowomowę zawdzięczamy takim stronom jak Młodzi, wykształcenii z wielkich ośrodków). Przekształciło się w jeden z
najistotniejszych manifestów ideologicznych. Oczywiście większość
z tych manifestów oscyluje wokół kwestii ochrony praw zwierząt.
Knajpy wege chyba jeszcze nigdy nie cieszyły się w Polsce taką
popularnością. Przemysł kulinarny powinien podziękować za to
ruchom lewicującym (bo kto jest u nas wegetarianinem/weganinem? Albo
skłoters, albo czytelnik Krytyki Politycznej ;).
Na tym poziomie
jednak „porn” staje się określeniem nieodpowiednim. Często bowiem wyeliminowanie produktów pochodzenia zwierzęcego ze swojego menu nie jest podyktowane gustem - można lubić smak mięsa/jajek/mleka i umyślnie z niego rezygnować. "Nie jem, mimo tego, że mi smakuje." Celowo odrzucona zostaje pokusa praktyk hedonistycznych.
A wszechobecna estetyzacja pomaga wypełnić lukę, która
powstała w miejscu doznań smakowych.
Odchodząc od
kwestii ideologicznych, a wracając do doznań estetycznych – poza pięknymi
fotografiami posiłków mamy także do czynienia z wprowadzaniem
potraw w sferę sztuk wizualnych. Samo zajęcie się tematem
kulinariów nie jest żadną nowością. Jednym z przykładów
dawnych mistrzów zajmujących się malowaniem jedzenia jest Joachim
Beuckelaer. W XVI wieku flamandzki artysta stworzył serię obrazów
nazwaną Four Elements. W dziele tym każdemu żywiołowi
podporządkowane zostały produkty spożywcze (woda – ryby, ogień
– dziczyzna, ziemia – warzywa, powietrze – drób). To, co rzuca
się w oczy od razu, to ekspozycja, która nie ma nic wspólnego z
obrazowaniem martwej natury. Jedzenie na obrazach Beuckelaera nie
jest pretekstem do sportretowania postaci ludzkich. Jest tematem
samym w sobie.
Można wręcz stwierdzić, że ludzie są tylko tłem dla tych perwersyjnych scen prezentacji kulinariów. Malarz ekscytuje się materią, fakturą i żywą tkanką prezentowanych obiektów. Są zbiorowym bohaterem artystycznej reprezentacji, posiadają osobowość i tworzona jest wokół nich historia. Mimo to odbiorca patrzy na nie ze świadomością, że są tylko składnikami posiłku. Zarówno ich prezentacja, jak i czynności, którym są poddawane, służą przemienieniu ich w posiłek. Ich przeznaczeniem jest spocząć na talerzu - ten fakt najbardziej ekscytuje malarza.
Arcydzieła kulinarne Hannibala |
Taką tendencję,
czynienia z posiłków metafory perwersyjnych skłonności, dostrzec
można we współczesnych
serialach telewizyjnych. W produkcjach, o których mowa, mięso jest
tylko mięsem – nieistotne, czy za życia należało do człowieka
czy do zwierzęcia. Wyszukaną sztuką obrazowania tej metafory
posługują się autorzy Hannibala. W
produkcji tej zwyrodniały, psychopatyczny morderca jest artystą.
Posiada zmysł, który imponuje widzowi poprzez odwołanie do sfery
wyżej w hierarchii niż zwykła empatia (jak to funkcjonuje np. w
Dexterze) – do poczucia estetyki.
Twórcy serialu wykorzystują jedną z największych ludzkich słabości. Wiedzą, że lubimy patrzeć na wykwintne
jedzenie, lubimy wyobrażać sobie jego smak i fantazjować o tym, że
dane nam będzie go poznać. Odruchową reakcją odbiorcy jest zatem poczucie zadowolenia, lekkiej ekscytacji, osławionej "przyjemności patrzenia". Grymas zniesmaczenia na twarzy pojawia się w momencie, w którym uświadamiamy sobie, skąd pochodzą polędwiczki serwowane tak wyszukanie przez doktora
Hannibala.
Ale to tylko chwila
zniesmaczenia, bo przecież nie o wyrzuty sumienia chodzi. Chodzi o
pożądanie, które daje nadzieję spełnienia. Nie daje jej
pornografia w klasycznym znaczeniu – ona alienuje i porzuca z
fantazjami dającymi się zrealizować jedynie w przestrzeni
wyobraźni. Spełnienie jest tymczasowe, nie zaspokaja potrzeb
długodystansowych, nie buduje więzi niezbędnych współczesnemu,
wiecznie osamotnionemu człowiekowi.
"Foodporn" to słowo-klucz
napędzający przemysł w starym, dobrym stylu. Sprzedając jedzenie
sprzedajemy szczęście. Oferujemy to, czego pragniesz i czego
potrzebujesz. Spełniamy podstawowe potrzeby. Kiedyś podstawową (sztuczną) potrzebą był samochód, do tego przekonywała potężna machina
marketingu. Dzisiaj jeździmy na rowerze i szukamy jaj od kur z
wolnego wybiegu. Piramida Maslowa przestała funkcjonować w swoich
pierwotnym kształcie – jej części zlały się ze sobą. Jedzenie
pozwala się wyróżnić, nawiązać znajomości, daje poczucie
bezpieczeństwa. Przestaje być potrzebą pierwotną, której
zaspokojenie pozwala myśleć o potrzebach wtórnych. Zawsze można
się w tej kwestii zaspokoić lepiej, pełniej, zdrowiej, mądrzej.
Żywienie wkracza w sferę racjonalności, ale oprócz schematów i
liczb otacza je enigma doznań nie dających się przeliczyć.
Jedzenie jest po to, żeby
zrobić nam dobrze. Naszym kubkom smakowym i zmysłom estetycznym,
ale w dużym stopniu także ego. Przemysł gastronomiczny bardzo się stara, abyśmy o tym fakcie pamiętali.