Strony

piątek, 16 sierpnia 2013

Animal Crossing: New Leaf


Od kilku tygodni jestem szczęśliwą posiadaczką przenośnej konsoli Nintendo 3DS. Miał być Game Boy Color - retro, nadrabianie gadżetów, których się nie miało w dzieciństwie, granie w Pokemony na wykładach i tak dalej... Ostatecznie jestem zadowolona, że jednak padło na 3DSa - nowy Mario pożarł mi już sporo czasu, a nie jest to jedyna nie-nowość, którą japońska firma od lat miażdży konkurencję. 
W tym roku ukazała się kolejna już odsłona gry Animal Crossing, tym razem opatrzona podtytułem New Leaf. Nastąpiła lekka modyfikacja fabuły, ale poza tym - gra nadal pozostała majstersztykiem opartym na banalnym pomyśle.

Gra rozpoczyna się w momencie, w którym docierasz do swojego nowego miejsca zamieszkania. I, jak się okazuje, od razu zostajesz w nim burmistrzem. Wszelkich wskazówek i podpowiedzi udziela ci twoja sekretarka. Która jest psem. W ogóle w mieście poza tobą nie ma żadnych ludzi. Stację kolejową obsługuje małpa, dom na kredyt dostajesz od szopa, dostarczaniem korespondencji zajmuje się pelikan, a butik obsługują trzy jeże. Możesz rozmawiać z innymi mieszkańcami, ale scenariusz tych rozmów zazwyczaj ogranicza się do “Oh, to ty jesteś nowym burmistrzem? To zaszczyt móc cię poznać!” oraz informacji dotyczących gry, które w międzyczasie zdążyłeś uzyskać od swojej sekretarki ("możesz kopać doły", "spraw sobie wędkę", "wiesz, że z owoców wyrastają nowe drzewa?"). Twoim głównym zajęciem jest od teraz zbieranie muszli i gruszek, wykopywanie skamielin, łapanie owadów i ryb, a później wymienianie tego wszystkiego na gruby hajs w sklepie recyklingowym. Brzmi absurdalnie? Moje wrażenie było podobne. 
Jakim cudem tak dziecinna gra posiada własną, dalece rozbudowaną Wiki, co jest bezpośrednim dowodem na ogromną rzeszę fanów zaangażowanych w produkcję na tyle, żeby gromadzić na jej temat olbrzymi zasób informacji? Mało tego - jest jedną z najpopularniejszych gier na Nintendo tego roku. Jej sprzedaż przyczyniła się do tego, że Nintendo 3DS została najczęściej kupowaną konsolą lipca 2013.




Na początek miałam pretensje do twórców, że odebrali mi moje ulubione zajęcie w tego typu grach, czyli tworzenie postaci. Dzieciństwo spędziłam w Kreatorze rodzin w Simsach. W liceum odbijałam sobie we wszelkich generatorach avatarów wykorzystujących content moich ulubionych kreskówek/komiksów (tak jak gra ze Scotta Pilgrima, która już niestety nie istnieje). Nie ukrywam, miałam spore oczekiwania względem tej opcji w Animal Crossing. A ona zwyczajnie nie istnieje. Absurd.
Wiki uświadomiła mnie, że wygląd generowany jest na podstawie twoich odpowiedzi na pytania zadawne na samym początku. Chwila penetrowania tej indie-odnogi Wikipedii i dowiaduję się, że jeśli wydam 7,000 Bellsów (waluta w AC) w butiku, pojawi się opcja modyfikacji wyglądu. Okej, trochę odetchnęłam.

Ale pomijając samo tworzenie postaci - docieram do miasta, dostaję pierwsze questy, ale ich wypełnienie okazuje się być banalnie proste. Dwadzieścia minut grania i po sprawie - znowu nie mam co robić.
Trzeba było odczekać. Drugie podejście - i wpadłam. Bo gra wyraźnie daje ci chwilę na zorientowanie w swoim mechanizmie. Masz czas na rozpracowanie, co będzie ci się bardziej opłacać, a co można zostawić na później. Questy narastają, pojawiają się nowe obiekty i miejsca, zaczynasz autentycznie ekscytować się każdym złapanym konikiem polnym, a kiedy dostajesz 5,000 za odkopaną czaszkę dinozaura - świat znowu jest piękny. 

Oczywiście wyolbrzymiam. Teraz już całkiem na poważnie - diabeł tkwi w szczegółach. W przypadku Animal Crossing - turbosłodki diabeł. Wszystko w tej grze jest urocze. Postaci gadają jakby nawciągały się hektolitrów helu. Do każdego miejsca dopasowany jest inny motyw muzyczny. Mało tego - każda godzina ma swój motyw. Co chwilę masz ochotę włazić zwierzakom do ich domków, tak spójnie i bajkowo są zaprojektowane (moimi faworytami są domy łosia i flaminga). Każda postać ma swoją osobowość - mysz jest cwaniaczkiem mianującym mnie “ladybro” (jak dobrze, dla takich smaczków, być dziewczyną!), szop każde zdanie podsumowuje handlarskim “yes yes!” w stylu Azjaty z ryneczku, a flaming zgrabnie wykręca się od rozmowy zdaniem “people to see, things to do” (gdybym na co dzień posługiwała się angielszczyzną, to chyba stałaby się moja ulubiona kwestia).




Animal Crossing podobny jest do gier facebookowych, które swoje czasy świetności przeżywały jakieś 3 lata temu. Zaczęło się od boomu na FarmVille i jego liczne kopie, potem doszły kolejne odsłony “farmienia” (jak np. Treasure Isle, także z wytwórni Zynga, gdzie do sadzenia dołączyło wykopywanie skarbów). Produkcja Nintendo również bazuje na procesie zbierania i wymiany, tworzenia kolekcji, gromadzenia wewnętrznej waluty i wymieniania jej na kolejne ulepszenia. Tym, co stanowi o jej przewadze, jest nośnik. Taką grę, która funkcjonuje raczej jako time waster niż medium kreatywnej rozrywki, dobrze mieć przy sobie. Kiedy najczęściej mamy poczucie, że przydałoby się zrobić coś z czasem, który i tak marnujemy? Na przystanku, w kolejce, w poczekalni, na uczelni... Wtedy bezustannie sprawdzamy zegarek na komórce albo wysyłamy tony bezsensownych SMSów. Próbujemy ratować się z niezręcznej sytuacji, w której nie jesteśmy w stanie sprawiać wrażenia “młodych-zajętych” (tzw. syndrom “keep calm and pretend to be busy”). W ciągu tych dziesięciu minut, które wloką się niemiłosiernie, można by wypielić ogródek, wymienić kolekcję śmieci na trochę waluty albo pomóc kilku znajomym i zebrać za to energetyka.
Jasne, gry facebookowe mają swoje wersje stworzone specjalnie na urządzenia mobilne. Jest to jednak raczej przepisywanie już istniejącej formy niż tworzenie czegoś nowego. Poza Hay Day nie ma szczególnie interesującej pozycji, która przyciągnęłaby do siebie gracza na dłużej niż kilka sesji.
Jeśli pojawi się na rynku gra, która w swej złożonej budowie, dopracowaniu graficznym i pomysłowości dorówna Animal Crossing, z miejsca stanie się hitem. 

1 komentarz:

  1. Mario skończył się na Super Mario Sunshine i Paper Mario, do tego na pewno Ninny nie miażdży tym konkurencji, zwłaszcza na polskim rynku branży, na którym odnośna firma jest nieprzyzwoicie zaniedbana (w porównaniu do pozostałych gigantów), a odgórnie - Miyamoto raczej ma wyjebane na Radom Europy xD

    OdpowiedzUsuń